Migaloona
Moje macierzyństwo
Zaktualizowano: 29 cze 2021
Dziwnie się czuję, bo piszę o bardzo intymnych sprawach.
Taki ekshibicjonizm nie jest dla mnie wcale łatwy. Tym bardziej, że dziś dotknie bardzo czułego miejsca. Mnie matki.
Nie nauczyłam się w dzieciństwie, ani w trakcie nastoletnich lat dbać o siebie. Nie miałam obok siebie wzoru kogoś, kto by o siebie dbał. Moja Mama była mistrzynią w ujeżdżaniu siebie. I to też nie było czymś wyjątkowym w jej domu rodzinnym. Podobnie sprawy się miały w rodzinie mojego Taty.
Mój Tata beznamiętnie wspominał, że jego Mama po urodzeniu dziecka szła zaraz do pracy w polu. Że taka była rzeczywistość.
Normą była też przemoc wobec kobiet. I ich podporządkowywanie się.
Ogarnianie domostwa, rodziny, wszelkich obowiązków, bez względu na samopoczucie, stan zdrowia, dzień tygodnia i porę dnia.
Kobieta: matka, żona. Kucharka, gotująca coś z niczego. Ogrodniczka/rolniczka, znająca się na sianiu, pieleniu, plonach, orce i przetworach. Sprzątaczka, obejmująca swoją ściereczką każdy kąt. Praczka, dbająca o pranie zawsze na czas przygotowująca śnieżnobiałe obrusy na stół w czasie każdego święta. Opiekunka, pilnująca rodzinę. Wstająca przed wszystkimi. Idąca spać po wszystkich. Księgowa, licząca każdy grosz. Organizatorka, pamiętająca wszystko za wszystkich. Kobieta, która żadnej pracy się nie boi. A w zasadzie nie ma prawa się bać.
To był mój wzorzec.
I gdy mając 27 lat usłyszałam od lekarki, że raczej nie będę mogła mieć dzieci… Nie była to dla mnie jakaś najgorsza wyrocznia ze wszech możliwych. Miałam gdzieś w głowie plan, aby pierwsze dziecko urodzić przed trzydziestką. Nic więcej. Bez ciśnienia. Nigdy nie patrzyłam na siebie jak na kobietę-matkę. Coś też głęboko we mnie wiedziało, że te diagnozy nie są prawdziwe. Wiedziałam, że moje ciało potrzebuje uwagi. Że coś się powinno w moim życiu zmienić.
Traf chciał, że w owym czasie zaplanowałam sobie podróż. Chciałam spełnić swoje marzenia. Te najbardziej niedorzeczne. Te, do których w moim domu nigdy bym nawet się przyznać nie mogła.
Poleciałam sama na miesiąc na Maui. Aby spotkać się oko w oko z humbakiem.
Tam też, słuchając mojej intuicji trafiłam do Buli, uzdrowiciela Hoponopono. Bula był Hawajczykiem z krwi i kości. Wielkim chłopem z długimi włosami i szerokimi nozdrzami. Miał potężne dłonie. Tradycyjnej medycyny nauczyła go jego babcia. To, co przeżyłam w jego gabinecie było początkiem mojej nowej ścieżki życia. Nie miałam wówczas o tym pojęcia. Na Maui poznałam też akupunkturę i masaż Lomi Lomi. I przede wszystkim spełniłam swoje marzenie. Zanurzona w Pacyfiku spotkałam moją najwspanialszą uzdrowicielkę. Wielorybią matkę i jej młode. Na spotkania z humbakami wypływałam codziennie. Łodziami, pontonami i moim ulubionym canoe. Bliskość wielorybów, ich wszechobecność, ich realność na wyciągnięcie ręki, to wszystko było dla mnie jak życie we śnie. Na Maui można obserwować humbaki właściwie z każdego zakątka. Patrzyłam na nie nawet w czasie jazdy autobusem. Ich wydmuchy powietrza i skoki ponad taflę wody widać z daleka.
I kiedy wróciłam wtedy do Polski nie miałam pojęcia, że moje ciało funkcjonuje inaczej. Nie umiałam uświadomić sobie, że siebie naprawdę uzdrawiałam tą podróżą, nie umiałam uwierzyć, że takie ceregiele będą mieć swoje efekty w moim fizycznym ciele aż na taką skalę.
Krótko po powrocie. Ciąża pojawiła się sama. To znaczy oczywiście uczestniczył w tym mąż. Ale jej pojawienie się było dla nas kompletnie niespodziewane. Pamiętając diagnozy, byłam w szoku. Jak to jestem w ciąży? Przecież ja „raczej nie będę mogła mieć dzieci”.
Tak przybył do mnie mój syn pierworodny. Sebastian. Pierwszy z czworga. Do dziś mnie to zdumiewa. Że jestem matką czwórki.