Migaloona
E du ka cja
Zaktualizowano: 29 cze 2021
Dziś znów wiele dwójek w dacie. W tym miesiącu będzie jeszcze dwudziesty drugi i wówczas to już będzie rekord tego roku, 4 dwójki!
Gdy słyszę dwója, głowa mi natychmiast odlatuje do czasów szkolnych. Wiele przeszłam w szkole jako dziecko. Mniej więcej od piątej klasy zaczęłam pisać pamiętnik. Gdy znalazłam go po latach byłam zdumiona. Nie pamiętałam, że aż tak nie lubiłam szkoły. Każdego dnia pisałam o tym, że MUSZĘ CZEGOŚ SIĘ UCZYĆ. O tym, że jest to dla mnie trudne. Że jest to coś, co mnie męczy, pozbawia radości życia.
Bałam się wielu nauczycieli. Numerem jeden na mojej liście strasznych belfrów była Pani od Fizyki, w podstawówce, siedleckiej dziewiątce. To była kobieta potwór. Wywoływała nas pod tablicę, ustawiała w rzędzie. Staliśmy np. we troje lub we czworo. I puszczała serię: pierwsze pytanie, jeśli pierwsza osoba nie znała odpowiedzi, pytanie przechodziło na kolejną ofiarę i tak dalej i tak dalej. Miałeś prawo do trzech pomyłek lub trzech czarnych dziur w głowie. Przeważnie. Stres był tak wielki. Że my dzieci, my rozstrzeliwani pod tą tablicą, nie umieliśmy wystarczająco szybko odpowiedzieć. Leciała pała po pale. Dwója była zaszczytem. Trójka to był kosmos. Czwórki się właściwie nie zdarzały. W klasie nas było 33 osoby. Lekcje fizyki były koszmarem. Nikt z nas nic nie rozumiał. Bo nauczycielka nic nie tłumaczyła. Dyktowała nam gotowiec, swoje notatki, które miały niewiadomo ile lat. Używała tej metody przez dekady. Gdy ktoś dowiadywał się z kim mam fizykę, miną swą wyrażał ubolewanie i współczucie. Wiedzieli o tym wszyscy uczniowie tej szkoły. Kilka pokoleń. Nikt nic z tym nie robił. Nikt nie ingerował. Tak miało być. Taka była szkoła. Na tym polegała edukacja.
Dziś troje z moich dzieci jest już w wieku wczesnoszkolnym. Unikaliśmy placówek szkolnych tak długo, jak było to możliwe. Najstarszy syn ma za sobą rok w zerówce w przedszkolu Waldorfskim i rok w pierwszej klasie w Korczakowskiej szkole podstawowej. Obie placówki średnio odpowiedziały na nasze potrzeby. Szukaliśmy miejsca, gdzie nasze dziecko będzie czuło się bezpiecznie, gdzie będzie chciało spędzać czas, gdzie opiekunowie i nauczyciele będą dla niego wsparciem i kompanami do poznawania świata. Gdzie nie będzie się dzieci oceniało według klucza, gdzie dziecko będzie się rozwijać, a nie kulić i wstydzić siebie.
Z tej przyczyny podjęłam się edukacji domowej. Sebastian, Kaja i Sara uczą się ze mną od września 2019. I cóż, to także nie okazało się strzałem w dziesiątkę. Może gdybym nie miała przy cycu ich małego braciszka, gdybym nie ogarniała jeszcze pracy zdalnej, domowych spraw, może jakoś by to nam lepiej szło. Ale szczerze. Edukacja domowa mnie zaskoczyła. Materiał do ogarnięcia jest wielki, właściwie trzeba non stop się śpieszyć. Odpowiedzialność i presja szczególnie zaczęły mi dawać się we znaki . Okazałam się za nerwowa, zbyt mało cierpliwa. Może z samym Sebastianem jakoś dałabym radę. Ale z uczeniem trójki, nie idzie nam najlepiej. Mamy kłopot z regularnością, z długim czasem uczenia się. Dzieci szybko się nudzą. To na czym mi tak zależało w placówkach zewnętrzych, czyli lekkość nauki, dosłownie okazało się niewykonalne w domowych warunkach. Tej lekkości przede wszystkim najbardziej mi zabrakło. Bo stres. Bo tysiąc spraw do ogarnięcia. Bo już powinniśmy zaczynać trzeci podręcznik, a jesteśmy nadal przy pierwszym. Okazało się też, że system jest po prostu we mnie. Jestem przepełniona metodyką nagradzania, poganiania, wymagania. Moja wyobraźnia jest tak rewelacyjnie wytresowana i ograniczona przez zdobyte przeze mnie wykształcenie w zwykłych szkołach, że inny rodzaj edukacji jest dla mnie dosłownie misją nadzwyczajnie trudną. A przecież to powinno być proste.
Przyjazd do Meksyku także wiązał się z edukacją. Plan był idylliczny. Że szybko złapią język. A może nawet dwa języki. Że pójdą do szkoły Waldorfskiej w dżungli. No. Taki był plan.
A rzeczywistość. Otóż dzieci nie chciały chodzić do tej szkoły. Codziennie rano był płacz. Szczególnie u dziewczynek, które właściwie nawet nie chodziły do szkoły, a do zerówki w przedszkolu. Ich przedszkole wyglądało wręcz bajkowo. Ale to wcale nie robiło wrażenia na Sarze i Kai. One nie chciały tam być. Przeszkadzało im to, że nie rozumiały języka. To była dla nich za głęboka woda. Nic z tego nie wyszło.
Życie.
Uczy pokory.
Nadal szukamy idealnej szkoły.
Czuj czuj czuwaj, Edyta