Migaloona
Life is dróbal
Lis tej nocy znów odwiedził nasz kurnik. Tym razem dobił tylko (aż) jedną kurę. Ładną taką, dużą, z nogawkami. U sąsiadów podobno sztuk osiemnaście dokończyło żywota. Jest pogrom. Ptaki wystraszone. Ludzie wściekli. Wszędzie ślady piór. Nasze córki nosiły te kurki na rękach od zeszłego lata. Były takie oswojone, jak pluszaki. Gdy witam się z kurami, mówię Cześć Dziewczyny!
Dzielne one są i tak skrupulatne. Czasem, gdy biorę jajo z gniazda, jest ono jeszcze ciepłe. Napadają mnie wówczas tęgie wyrzuty sumienia. Że życie. Że to ich, a nie moje jajka. Co to za los. Jednak sytuacja i tak kończy się jajecznicą. Ze szczypiorkiem.
Tej zimy nasze kury dały radę nawet w najtrudniejsze mrozy. Ich wybieg w pewnym momencie był jedną wielką pierzyną śniegu. A one i tak dziobały swoje. Bez butów na koturnie. Bez czapki i szalika. Bez wyczynu, będąc sobą.
Kiedyś, w podstawówce nasza pani od plastyki zadała nam zadanie: proszę dowolną techniką stworzyć znak drogowy.
Jakimś kanałem przyszedł mi do głowy pomysł, by zrobić znak z kurą i napisem Drób. Miałam fantazję. Wybrałam technikę wydzierankową na tekturze. Pasowało mi to do tych skrzydeł i piór. Moja kura miała odcienie brązowo ceglane. Szkoda, że nie zachowałam tej pracy. Była wiekopomna. Większość znaku stanowiła wielka kura, ujęta z profilu, nad nią zaś widniał napis Drób, a tak naprawdę napisałam Dróp.
Pani od plastyki wywoływała nas kolejno z listy, abyśmy podchodzili do jej biurka z wykonaną pracą. Szłam wątpiąca bardzo. W siebie. W to, że z tą moją kurą to miałam fatalny pomysł. Stoję przed nią, a ona milczy. Patrzy na tę kurę i nic nie mówi. To był ten rodzaj ciszy, który w tym momencie trwał wieczność. Stoję, nic nie mogę, więc czekam na wyrok. Dodam, że nasza pani od plastyki była bardzo surowa. Nie rzucała piątkami na prawo i lewo. U niej wysoka nota to był zaszczyt. No więc spuszczam wzrok coraz niżej, omiatam podłogę i wszystko co na niej.
Wreszcie pani spogląda na mnie i mówi: Ciekawy pomysł, byłaby szóstka, ale zrobiłaś błąd ortograficzny, tutaj powinno być 'B'.
Doznałam szoku, do dziś to pamiętam, podziękowałam osłupiała i wróciłam do ławki. Wracając przyjmowałam gratulacje koleżanek, one też były w szoku, a ja byłam jak w transie. Dostałam 5+.
Dla moich rodziców nie było to istotne, bo chodziło o plastykę, ale dla mnie... Jak widzicie, scena ta jest we mnie po dziś dzień.
I do dziś słowo DRÓB z tym B na końcu ma dla mnie głębokie znaczenie.
Co do życia na wsi. U sąsiadów są też gęsi. Co roku kupują pisklęta, spory miot. One sobie tak rosną na koniczynie. Lubię ich słuchać gdzieś tutaj w tle. Teraz są jeszcze młodziutkie, jeszcze są żółtawe, ich biel przyjdzie dopiero za około miesiąc. A na jesieni przyjdzie taki czas, gdy będzie ich coraz mniej. Ich gęganie zamilknie. Zamrażarki zaś wypełnią się tuszkami na zimę.
Ostatnio zbierając kwiaty czarnego bzu usłyszałam nieznany mi odgłos. Jakby szczenię, jakieś małe, ale dziwnie brzmiące. Wyraźnie nawoływało. Więc i ja zaczęłam ciepło nawoływać. Używałam tych wszystkich taś taś, psss psss, psi psi, kici kici, cip cip cip. Nie byłam pewna, co zadziała. I dodałam też "chodź kluseczko", bo coś naprawdę zaczęło się zbliżać. Coś wysokości dużego kota, koloru rdzy. To była mała sarenka. Wydobyła się z traw. Serce mi waliło jak młotem. Boże, jak ja bym ją w ramiona chwyciła, pogłaskała chociaż. Ale przecież wiem, że nie wolno. Że matka czując mój zapach, by ją odrzuciła. Więc stałam nieruchomo. Wpatrzona w nią z zachwytem tak wielkim, że nakarmiona byłam po brzegi. Te oczęta, te nóżki i ten dźwięk. Szukała mamy. A tu taka ja, ludzka istota, kwiaty bzu zbierająca. Stałyśmy tak wpatrzone w siebie znów jakąś wieczność. Choć chwilę krótką. I to było takie przyjemne. Dobrze, że saren się nie dało udomowić. Niech zostaną wolne na zawsze.